Radio 90 logo

MUZYKA WYBRANA DLA CIEBIE • Cieszyn 95.2 fm • Rybnik 90 fm Słuchaj Online Facebook YouTube Instagram

„Ja polityki już nie zrozumiem”. Wzruszające historie rodzin dotkniętych Tragedią Górnośląską [materiał partnera]

Facebook Twitter

Tragedia Górnośląska to jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń dla Ślązaków w historii XX wieku. To masowe aresztowania i deportacje do pracy przymusowej na terenie ZSRR, przeprowadzone przez sowieckie organy bezpieczeństwa NKWD, kontrwywiad wojskowy oraz Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej. Gwałty, kradzieże mienia i prześladowania. Był to terror, który był pokłosiem postanowień w Jałcie.

W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej o tych wydarzeniach się nie mówiło, nie można było w złym świetle przedstawiać „wielkiego brata ze wschodu”. W śląskich domach także za wiele się nie mówiło. Wolano milczeć, żeby nie narażać swoich rodzin i siebie. Dziś stopniowo wraca się do tamtych dni i otwiera się te karty historii, które jeszcze niedawno były zakazane.

Jedną z ofiar Tragedii Górnośląskiej był Jan Kasperek. Ponad 90-letni mieszkaniec Rydułtowa, z zawodu kominiarz, syn górnika. Kiedy po niego przyszli miał 16 lat…

Radio 90: Co Pan pamięta z tych wydarzeń, kiedy na te tereny przyszła Armia Czerwona?

Jan Kasperek: W pamięci mi pozostało, że po przyjściu frontu w 1945 roku oporu tutaj nie było. Wojsko niemieckie, które tutaj stało za płotem, to były trzy baterie niemieckie, one się wycofały. Tutaj do walk nie doszło. Walki zatrzymały się w okolicy Syryni. Tam doszło do walk. Podczas okupacji w szkole w Rydułtowach stała niemiecka policja tzw. gestapo. Po przyjściu wojsk radzieckich ulokowało się tam radzieckie GPU i zaczęli robić czystki. Brali ludzi podejrzanych, nie wiem czy politycznie, ale wielu ludzi było niewinnych, nie należeli do żadnej partii. Po mnie też przyszedł, że mam się zbierać i iść na milicję. Miał karabin, założoną biało-czerwoną opaskę na ramieniu jako milicja obywatelska. Akurat tato przyszedł z roboty, pracował na kopalni tutaj na „Szarlocie”. Mama skończyła obiad robić i mówiła do nich, żeby zaczekał, żebym chociaż zjadł obiad, ale o tym nie było mowy i musiałem iść z nim. Zaprowadził mnie do szkoły przy kościele. W piwnicy siedziało nas tam pełno ludzi, nawet tyle, że nie dało się gdzieś usiąść, ławek nie było. Jednych przywozili, innych wywozili. Brali nas na przesłuchanie. Pytali mnie, czy byłem w partii albo, czy byłem w Hitlerjugend. Ja nie byłem, bo tato nam nie pozwalał, tato nie chciał, żebyśmy należeli do partii albo wstępowali do jakiegoś związku. Tato przeżył I wojnę światową i wiedział, co to znaczy polityka.

Radio 90: Długo Pana przetrzymywali w tych piwnicach? Jak wyglądały przesłuchania?

Jan Kasperek: Siedziałem w tej piwnicy niecały tydzień. Jak chciałem rozmawiać na przesłuchaniach po polsku to ten rosyjski funkcjonariusz, który tam był mówił do mnie: „deutsch sprechen”. Ja mu odpowiedziałem, że nie umiem dobrze po niemiecku, bo się nie nauczyłem. On do mnie mówił po niemiecku, a ja mu odpowiadałem po polsku. Był tam też m. in. mój sąsiad, ja z jego córką chodziłem do szkoły. On tam był jako urzędnik nowej polskiej władzy. Czwartego albo piątego dnia przyszło dwóch polskich żołnierzy, w polskich mundurach i pytali się nas – pięciu młodocianych – za co tutaj siedzimy. Ja powiedziałem, że nie wiem, za co tu siedzę. Po raz kolejny pytali, czy byłem w jakimś związku albo w Hitlerjugend. Odpowiedziałem, że nie byłem. Uczyłem się wtedy w Czerwionce na kominiarza, przebywałem tam u swojego majstra. Wtedy tam robiło się od 07:00 do 17:00, czyli 10 godzin. Nie wiem dlaczego, może przez mój niski wzrost i wątłą posturę, zwolnili mnie z aresztu. Dwóch nas wtedy zwolnili, mnie i też takiego młodego o nazwisku Cebula. Miałem to szczęście, że wróciłem do domu. Pozostałych powywozili m.in. do Świętochłowic. Jedni wrócili a inni już nie- zginęli.

Radio 90: Znał Pan kogoś, kogo zabrali?

Jan Kasperek: Lindner- takie nazwisko było, z Czernicy był Byzuch- on nie wrócił, był też taki Riedieger. Był też taki starszy już człowiek, on miał warsztat kowalsko-ślusarski, duży zakład. Raz go wzięli i po przesłuchaniu puścili. Potem zabrali go drugi raz i już nie wrócił. To był już człowiek po siedemdziesiątce właściwie.

Radio 90: Czego oni chcieli od tych ludzi?

Jan Kasperek: Nie wiem… Na terenie Gliwic albo Katowic to górnicy ledwo wyjechali na górę i brali ich od razu do obozów. Brali niewinnych ludzi. Brali, nawet takich, których ojcowie byli w powstaniu (Powstania Śląskie- przyp. red.), a ich synów wywozili.

Radio 90: Na tym terenie mieszkali Ślązacy, Niemcy i Polacy.

Jan Kasperek: Tak, ale w czasie wojny wszyscy spokojnie tutaj żyli. W kościele były msze po polsku, jedna msza w niedzielę była po niemiecku. Starzy ludzie potrafili mówić po polsku, a właściwie po śląsku i po niemiecku. Dużo ludzi z tego terenu wyjeżdżało na teren Westfalii za robotą w kopalni. Tu były kopalnie, ale tam były większe zarobki. Tam się dużo więcej zarabiało i masa ludzi wyjeżdżała stąd. Mój dziadek też tam pracował, tam się urodziła moja mama. W 1910 roku we wrześniu wrócił z powrotem tutaj. Ten dom, w którym mieszkam teraz, tata wybudował w 1924 roku.

Rodzinny dom Jana Kasperka, wybudowany przez jego ojca w 1924 roku

Radio 90: Jak Pan wspomina rodzinny dom?

Jan Kasperek: Ojciec dbał o nas. W domu głodu nie było. W latach 30. XX wieku był najgorszy kryzys w gospodarce, ale mama i tato starali się, żebyśmy nie chodzili głodni. Mieliśmy pole najęte, gospodarzyło się. Najpierw hodowaliśmy kozy, potem zamiast dwóch, trzech kóz kupiliśmy krowę. W czasie wojny mieliśmy dwie krowy. Krowa to była żywicielka rodziny. Rozmawialiśmy po śląsku, to była śląska rodzina. Rodzicom jestem wdzięczny za wychowanie i przykład jaki dali, katolicki przykład. Tato nawet jak był po robocie, to nie było tak, żeby nie klęknął i nie odmówił pacierza. My trzej bracia bardzo się miłowaliśmy, pomagaliśmy sobie jak było coś do zrobienia.

Radio 90: Tragedia Górnośląska to lekcja i moment na wyciągniecie wniosków dla przyszłych pokoleń, dla nas wszystkich.

Jan Kasperek: Wie Pan, ja polityki już nie zrozumiem. Można być patriotą, ale nie wariatem i fanatykiem. Prawo do życia ma każdy człowiek, który się narodził.

Radio 90: Dziękuję za cenną i ważną rozmowę.

Jan Kasperek: Dziękuję, było mi bardzo miło się spotkać.

Kolejną osobą, która posiada wiedzę opartą o dokumenty z tamtych czasów jest Marcela Wycisk z Pstrążnej. Choć sama nie była ofiarą tragedii, zna dobrze historię swojego ojca Alojzego Tenglera. Polskiego nauczyciela, który po przyjściu Armii Czerwonej trafił do obozu w Oświęcimiu, ale ta historia jest dużo bardziej złożona.

Marcela Wycisk, od urodzenia mieszka w Pstrążnej. Córka Alojzego Tenglera, ofiary Tragedii Górnośląskiej

Radio 90: Pani Marcelo, od początku proszę nam opowiedzieć historię pani ojca.

Marcela Wycisk: Mój ojciec skończył seminarium nauczycielskie w Cieszynie. Miał uprawnienia do nauczania języka polskiego. Pracując jako nauczyciel, kilkakrotnie był wzywany i musiał pisać różne oświadczenia na temat swojego obywatelstwa, swojej przynależności. Był bez zarzutów, był polskim nauczycielem. W czasie okupacji, w czasie wojny i po wojnie.

Jego tragedia rozpoczęła się od 1939 roku, kiedy został pozbawiony pracy, miał rodzinę, troje małych dzieci i został bez środków do życia. Zwracał się do władz okupacyjnych o zatrudnienie. Został wysłany do Wąsosza, tam jeszcze mógł pracować jako polski nauczyciel, jeszcze była taka możliwość. Tam pracował około pół roku. Potem znowu został bez pracy, a że znał bardzo dobrze język niemiecki, to miejscowej ludności pisał petycje, podania. Był wtedy ludziom bardzo potrzebny, potrzebowali kogoś, kto dobrze operuje językiem niemieckim. Został ostrzeżony przez tamtejsze władze i musiał tego zaniechać. Potem trochę w gminie pracował. We wrześniu 1943 roku został zaciągnięty do Wermachtu. Musiał pojechać na wojnę, miał wtedy czworo dzieci. Rodzina zamieszkała wtedy na wsi niedaleko Wąsosza. Nie byli tam postrzegani dobrze, jako rodzina niemiecka, których ojciec służy w Wehrmachcie. Tam działała wtedy prężnie partyzantka. Następnie, gdy ojciec dostał przepustkę i przyjechał odwiedzić rodzinę, okazało się, że żona zmarła z dzieckiem przy porodzie, a czworgiem jego małych dzieci opiekują się sąsiedzi. Potem ojciec został przeniesiony i bodajże w Pszowie miał służbę. Wtedy zdezerterował i uciekł z wojska. Ukrywał się w Pstrążnej u kobiety, która ukrywała jeszcze dwóch swoich synów i zięcia. Dzielna kobieta. Gdy przyszła armia czerwona nadal się ukrywał, ale doszło do strzelaniny z żołnierzami radzieckimi. Został draśnięty w skroń i złapany. Szedł już na rozstrzelanie, ale Ukrainiec mieszkający w Pstrążnej – ja nie wiem skąd on się tutaj wziął, mówili na niego „Walek” – wstawił się za moim ojcem. Przekonywał żołnierzy radzieckich, że to jest polski nauczyciel i żeby mu darowali życie. Sprawdzili mu dłonie, miał gładkie dłonie i uwierzyli mu. Darowali mu życie. To był cud, że ocalał.

Dokumenty Alojzego Tenglera potwierdzające obywatelstwo polskie

Radio 90: Co było dalej, tuż po wojnie.

Marcela Wycisk: W kwietniu 1945 roku wrócił z kościoła, grał tam na nabożeństwie na organach. Zapukało dwóch funkcjonariuszy UB i tu w Pstrążnej był taki posterunek tymczasowy u państwa Nowaków, z tego, co wiem. Na posterunku siedział funkcjonariusz za stołem, wszystko wiedział na jego temat. Na pewno pierwszym zarzutem było to, że był w Wermachcie. Ludzie służący w Wehrmachcie byli od razu postrzegani jako Niemcy. Zdecydowali, że wywiozą go do Oświęcimia. W Oświęcimiu był cztery miesiące. Tam był też z Pstrążnej Paweł Kołatek, to ojciec mojego szwagra. Potem gdy wrócił tutaj do rodziny, zaczął z powrotem uczyć w szkole języka polskiego.

Zwolnienie z obozu w Oświęcimiu w 1945 roku

Radio 90: Tragedia z 1945 roku to dla Ślązaków trudny czas.

Marcela Wycisk: Tak, nawet kiedy w dokumentach wielokrotnie pokazywał, że jest Polakiem, że jest polskim nauczycielem. Tutaj do końca Ślązakom nie wierzyli. Dobrze, że ten temat jest w końcu nagłośniony i o tym się mówi. Może trochę za późno. Ślązak musiał mieć w tym czasie – nie wiem czy to jest dobre określenie – dwie twarze. Z jednej strony być sobą: w rodzinie, domu, wśród najbliższych. Na zewnątrz musiał się przystosować, żeby przeżyć, żeby przetrwać. Żeby rodzina była bezpieczna.

Radio 90: Jakie wnioski po Tragedii Górnośląskiej powinniśmy wszyscy wyciągnąć, aby nie popełniać takich samych błędów w przyszłości?

Marcela Wycisk: Najpierw trzeba zacząć od tego, żeby nie dopuścić do powrotu tamtych czasów. Żeby już nigdy nie było wojny. Nie należy dzielić ludzi, trzeba wspólnie żyć. Musimy być ludźmi w każdej sytuacji.

Radio 90: Dziękuję za rozmowę.

Marcela Wycisk: Dziękuję.

Dziś o dramatycznych losach Ślązaków po drugiej wojnie światowej coraz głośniej się mówi, pojawiają się też publikacje naukowe i popularno-naukowe. Jedną z takich publikacji jest książka pt. „Jo był ukradziony” Tragedia Górnośląska. Jej współautorem jest doktor Mateusz Sobeczko, pracownik Polskiej Akademii Nauk, historyk i archiwista.

książka „Jo był ukradziony. Tragedia Górnośląska, ziemia rybnicka”

Radio 90: Panie doktorze, o czym jest książka „Jo był ukradziony Tragedia Górnośląska ziemia rybnicka”?

Mateusz Sobeczko: Przede wszystkim o wydarzeniach, które miały miejsce tutaj na ziemi rybnickiej w 1945, czyli przede wszystkim o działaniach zbrojnych. Wycofującej się armii niemieckiej i napierającej w tę stronę armii radzieckiej. O aresztowaniach lokalnej ludności i wywożeniu ich do Związku Radzieckiego do niewolniczej pracy.

Radio 90: Co robiła Armia Czerwona po zajęciu tych terenów?

Mateusz Sobeczko: Wydarzenia były bardzo tragiczne. Zdarzały się m.in.: gwałty, morderstwa, aresztowania, przesłuchiwania, znęcanie się nad tutejszą ludnością. W wielu przypadkach wywożenie do Związku Radzieckiego. Oprócz tego: grabieże majątku publicznego i prywatnego. Publicznego na tych ziemiach w mniejszej skali ze względu na to, że front zatrzymał się na granicy przed Rybnikiem, więc armia była zajęta działaniami zbrojnymi. W dużej mierze dochodziło do grabieży mienia osobistego. Zabierano zwierzęta gospodarskie, złoto, kosztowności, które były własnością osób zamieszkujących te tereny. Oprócz tego zdarzały się podpalenia domów, zniszczenia w wyniku działań zbrojnych. Rybnik czy Żory został dość w dużym stopniu uszkodzone.  Wyższe dowódco radzieckie wiedziało, że jest to teren bogaty, bo tutaj był przemysł. Z kolei przeciętny żołnierz nie miał takiej wiedzy, nie znał tutejszych granic państwowych.

dr Marek Sobeczko, historyk, archiwista

Radio 90: Ile osób mogło być ofiarami Tragedii Górnośląskiej?

Mateusz Sobeczko: Jeżeli chodzi o skalę, którą obejmuje książka „Jo był ukradziony, Tragedia Górnośląska, ziemia rybnicka”, czyli ten powiat rybnicki było to około dwóch tysięcy nazwisk, które zawierają te spisy opublikowane w książce, choć nie wszyscy na pewno trafili do Związku Radzieckiego, nie wszyscy byli też aresztowani. W skali całego Górnego Śląska IPN przygotowuje publikację sprawdzonych osób, które zostały deportowane- to 46 tysięcy nazwisk, osób. Szacuje się, że wróciło około 20% ludzi.

Tej jesieni planowana jest premiera trzeciej części książki „Jo był ukradziony. Tragedia Górnośląska, ziemia rybnicka”. Poszerzona o wywiady ludzi z tych terenów.

Planowany nakład początkowy to 500 egzemplarzy.

Marek Wystyrk: Na tyle pozyskaliśmy środki z Urzędu Miasta w Rydułtowach i z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego, ale trwają jeszcze negocjacje i myślę, że rezultat będzie z korzyścią dla czytelników

-dodaje Marek Wystyrk, prezes stowarzyszenia Moje Miasto Rydułtowy i zarazem pomysłodawca książki pt. Jo był ukradziony. Tragedia Górnośląska, ziemia rybnicka.

Więcej także na fanpejdżu stowarzyszenia Moje Miasto Rydułtowy: TUTAJ..

Przygotował Przemek Niedźwiecki.

Czytaj także:

Najnowsze

R E K L A M A

Polecamy dzisiaj